26. (Nie)Szczęśliwy wypadek

Kilka miesięcy po śmierci mamy doszło do dramatycznego wydarzenia. Ratunek znalazłam w Krzyżu, Różańcu i Miłosierdziu Bożym.

Był koniec stycznia 2011r. Zima tego roku była bardzo ciężka. Spadło dużo śniegu, który w trakcie dnia topniał na słońcu i natychmiast zamarzał, jak tylko obniżała się temperatura. Robiło się wtedy bardzo ślisko i trzeba było uważać, żeby nie przewrócić się na oblodzonych chodnikach.

Podobnie było owego styczniowego wieczoru, kiedy wyszłam z psami na spacer. Wprawdzie w ciągu dnia była odwilż, ale wieczorem znowu zrobiło się mroźno, i stopiony śnieg zamarzł. Osiedlowe chodniki pokryły się lodem i – niestety- nie zostały posypane ani piaskiem, ani solą. Psy biegły bardzo szybko, gdyż jak najszybciej chciały znaleźć się na łące znajdującej się tuż obok mojego osiedla. Próbowałam nadążyć za nimi i nagle… poślizgnęłam się, straciłam równowagę i przewróciłam się. Upadłam do tyłu na kręgosłup i uderzyłam głową o twarde płytki chodnika. Moja głowa i tułów jak piłka odbiły się od nawierzchni. Siła odbicia spowodowała, że w tym samym momencie poderwałam się do góry. Dzięki temu szybko wstałam i przestraszona udałam się z psami –tym razem ostrożniej- na pobliską łąkę. Wprawdzie byłam w lekkim szoku, ale spacer odbył się bez przeszkód, bo nie odczuwałam jeszcze żadnych skutków upadku.

***

Następnego dnia poczułam silne bóle i zawroty głowy. Zaczęły boleć mnie nogi i kręgosłup. Czułam się osłabiona fizycznie. W ciągu następnych dni mój stan cały czas pogarszał się. Byłam coraz słabsza, a bóle nasilały się. Bolało mnie całe ciało: szyja, kręgosłup, nogi, ręce… Ale najbardziej bolała głowa. Ten ból był tak silny, iż myślałam, że rozsadzi mi czaszkę. Jednocześnie miałam wysoką gorączkę i robiło mi się ciemno przed oczami. Myślałam, że zemdleję. Robiłam sobie zimne okłady na głowę, aby chociaż trochę ją „ochłodzić”, ale nie za bardzo to pomagało. Bólom towarzyszyły silne zawroty. Słaniałam się na nogach i musiałam bardzo uważać, żeby się nie przewrócić. Ostry ból całego kręgosłupa uniemożliwiał mi utrzymanie równowagi. Doszło do tego, że ledwo się poruszałam i praktycznie nie mogłam nic robić z powodu braku sił. Dlatego musiałam prawie nieustannie leżeć. Ale kiedy leżałam, miałam uczucie, że lecę w dół i za chwilę stracę przytomność. Wkrótce pojawiły się bóle serca i kłopoty z ciśnieniem. Ponadto, od dnia wypadku ciągle towarzyszyły mi niepokój i strach, ponieważ bardzo bałam się tego, co dalej ze mną będzie.

Po upływie kilku dni mój stan zdrowia był już tak zły, iż myślałam, że to ostanie chwile mojego życia i wkrótce umrę. Czułam wtedy tak bardzo blisko niebezpieczeństwo i grozę śmierci. To były straszne momenty! (Owe przeżycia spowodowały, że od tamtej pory modlę się za ludzi konających)

Kilka dni po upadku zapisałam się na wizytę do lekarza-ortopedy, ale niestety musiałam ją odwołać. Zachorowałam bowiem na ciężką grypę, która trwała kilka tygodni. Kiedy choroba minęła, byłam bardzo osłabiona i nie miałam siły, żeby iść do lekarza. Uniemożliwiały mi to również silne zawroty głowy, kłopoty z utrzymaniem równowagi oraz wahania ciśnienia. Dlatego bałam się, że w drodze zrobi mi się słabo i znowu przewrócę się na śliskim chodniku. Niestety, tak się w tym czasie złożyło, że nie było nikogo, kto pomógłby mi dotrzeć do przychodni zdrowia.

***

W pierwszych miesiącach po upadku tj. od końca stycznia do września 2011 roku mogłam jeszcze -choć bardzo rzadko- samodzielnie tj. bez niczyjej pomocy poruszać się w bezpośrednim sąsiedztwie mojego bloku. Wprawdzie czyniłam to z wielką trudnością i wysiłkiem, ale od czasu do czasu udawało mi się pozałatwiać konieczne sprawy.

Jednak mój stan coraz bardziej pogarszał się. W dniu 8 września 2011 roku po raz ostatni wybrałam się sama poza moje osiedle. Tego dnia postanowiłam udać się na Mszę świętą do kaplicy w pobliskim szpitalu. Niestety, kilkanaście metrów za bramą osiedla zrobiło mi się niedobrze. Nagle odczułam wielką słabość i „zawirowanie” w głowie. Myślałam, że za chwilę zemdleję. Na szczęście, nadszedł jakiś człowiek, którego poprosiłam, aby podprowadził mnie pod bramę osiedla. Pamiętam, jak powiedział do mnie: „-Nie powinna Pani sama chodzić”. Od tamtej pory ograniczyłam moje samodzielne wychodzenie z bloku, ponieważ bałam się, że sytuacja powtórzy się i znowu zasłabnę. Mogłam jedynie „pozwolić sobie” na to, aby wyprowadzić moje dwa psy na krótki spacer. Trzymałam się wtedy mocno obiema rękami za smycze i w ten sposób udawało mi się utrzymywać równowagę.

Nieustanna modlitwa o Miłosierdzie Boże

Od chwili wypadku nieustannie szukałam pomocy u Boga. Ciągle wzywałam Miłosierdzia Bożego. Jedynie łasce Bożej zawdzięczam, że mogłam przejść przez to, jakże trudne dla mnie, doświadczenie życiowe. Obecnie, kiedy minęło już dużo czasu od tamtego nieszczęśliwego upadku, pragnę powiedzieć, że nie przetrwałabym minionych miesięcy i lat, gdyby nie wiara i modlitwa. Mój ratunek odkryłam w Krzyżu oraz w modlitwie, przede wszystkim w Różańcu i Koronce do Miłosierdzia Bożego. Zaraz po wypadku oddałam się w opiekę Matce Bożej. W lutym 2011 r. odprawiłam nabożeństwo do Najświętszej Maryi Panny według wskazówek św. Ludwika Marii Grignion de Montfort. Po zakończeniu nabożeństwa, na początku marca zawierzyłam się całkowicie Matce Najświętszej. Jedną z cech tego nabożeństwa jest gorliwa modlitwa różańcowa i nieustanne zwracanie się do Matki Bożej. I tak jest w moim życiu. Różaniec towarzyszy mi codziennie. Na początku października 2011 roku zaczęłam odmawiać Nowennę Pompejańską, prosząc o powrót do zdrowia i sił. Wierzę, że to właśnie dzięki pomocy Maryi mogłam przeżyć wszystkie ciężkie chwile. Ciągle wzywałam Jej imienia i błagałam o ratunek. Często było tak, iż myślałam, że już dłużej nie wytrzymam bólu i napięcia psychicznego. Wtedy w duchu, a czasem i na głos wołałam do Matki Bożej. A Ona przychodziła mi z pomocą i dzięki temu mogłam wytrwać. Takich cudów było bardzo wiele! Matka Boża nieustannie pomagała mi i nadal pomaga zarówno w cierpieniu fizycznym, jak i w przemianie duchowej.

***

I tak „jedną ręką” trzymałam się Różańca i Maryi, zaś „drugą ręką” uczepiłam się Krzyża, wołając do Boga i prosząc Go o Miłosierdzie. Zawsze miałam przy sobie mały, metalowy krzyżyk, z którym nie rozstawałam się i nie rozstaję do tej pory. Kiedy ból rozsadzał mi czaszkę i myślałam, że już koniec ze mną, wówczas przystawiałam krzyż do mojej bolącej głowy i błagałam o Miłosierdzie Boże. Odczuwałam wtedy ukojenie i ulgę w cierpieniu. Koronka do Bożego Miłosierdzia towarzyszyła mi i towarzyszy nieustannie. „Zanurzałam się” też we Krwi Pańskiej odmawiając Litanię do Krwi Pana Jezusa. W ten sposób łączyłam moje cierpienia z bolesną Męką Zbawiciela. Dzięki temu czerpałam duchowe umocnienie, a moje dolegliwości fizyczne zmniejszały się.

Pragnę wspomnieć również o wstawiennictwie świętych i błogosławionych, których od tamtej pory nazywam moimi przyjaciółmi z Nieba. Często wzywałam pomocy św. Jana Pawła II, za którego wstawiennictwem prosiłam Boga, aby zmniejszyły się te straszne bóle. I nie zawiodłam się. Tak samo było, gdy prosiłam o wstawiennictwo św. Siostrę Faustynę, bł. Ks. Michała Sopoćko, św. Antoniego, św. Charbela, św. Josemarię Escriva, św. Judę Tadeusza, św. Maksymiliana Kolbe, św. Ojca Pio i wielu innych świętych. Wzywałam również na pomoc mojego Anioła Stróża, Michała Archanioła, wszystkich aniołów i archaniołów. Prosiłam również dusze czyśćcowe o modlitwę w mojej intencji. Tylko w taki sposób mogłam przetrwać – dzięki nieustannej modlitwie do Boga.