21. Jak doświadczyłam uzdrowienia wewnętrznego?

W 2008 roku wzięłam udział w rekolekcjach prowadzonych przez ojca Jamesa Manjackala, w czasie których doznałam uzdrowienia ze zranień dzieciństwa.

Moi rodzice poznali się przez ich „wspólnych znajomych”. Ze względu na odległość, jaka ich dzieliła (mama mieszkała na wschodzie, a ojciec na zachodzie kraju) widzieli się przed ślubem zaledwie kilka razy i nie zdążyli się dobrze poznać. Pobrali się po kilku miesiącach znajomości na odległość. Po ślubie mama przeprowadziła się na drugi kraniec kraju i zamieszkała razem z ojcem i jego rodzicami.

Przed ślubem mój ojciec starannie ukrywał przed mamą swoje prawdziwe oblicze. Również „wspólni znajomi” nie powiedzieli mojej mamie o jego złych skłonnościach. Już zaraz po ślubie wyszła na jaw prawda, że mój ojciec prowadził bardzo grzeszne życie. Jednakże jako mąż nie zrezygnował z dotychczasowego trybu życia. Mama bardzo to wszystko przeżywała. Wiem z jej opowiadań, że zachowanie ojca było dla niej wielkim szokiem.

Kiedy się urodziłam, ojciec powiedział mamie, że nie jestem jego dzieckiem. Wkrótce nastąpił dramatyczny rozwój wydarzeń, w wyniku których moja mama spakowała swoje rzeczy i wróciła ze mną do rodzinnego domu na wschodnim krańcu kraju. Miałam 5 miesięcy, kiedy mama odeszła od ojca. Wkrótce rodzice formalnie rozwiedli się.

Nigdy w życiu nie miałam możliwości poznania mojego ojca, ponieważ w ogóle nie interesował się mną. Jedynie raz, kiedy miałam kilka lat i chodziłam już do szkoły, przysłał mi dwie książeczki. Potem, kiedy miałam około 10 lat, „wspólni znajomi” powiadomili nas, że nagle zginął w wypadku samochodowym. Jak opowiadano, wszedł prosto pod koła rozpędzonej ciężarówki.

***

Mijał czas. Mama wychowała mnie sama i nie wyszła ponownie za mąż, ponieważ – jak twierdziła- ponowne wyjście za mąż po rozwodzie byłoby niezgodne z jej wiarą chrześcijańską i zniszczyłoby jej przyjaźń z Bogiem.

Jako małe dziecko byłam bardzo nerwowa, krzyczałam bez powodu i nie sposób było mnie uciszyć. Z biegiem czasu przestałam zachowywać się w tak nerwowy sposób, ale za to zaczęłam unikać towarzystwa, izolowałam się od ludzi i stawałam się coraz bardziej nieśmiała. Mogłam godzinami nie odzywać się do nikogo. Pamiętam, że wielką męką były dla mnie wszelkie spotkania rodzinne i towarzyskie. Gdy ktoś do nas przyjeżdżał, zawsze podawałam jakiś powód, żeby wyjść. Potem znajdowałam zaciszne miejsce, gdzie mogłam siedzieć godzinami do czasu, aż gość opuścił nasz dom.

W relacjach przywdziewałam „maskę“ tzn. starałam się być miła i często się uśmiechałam. Dlatego nikt nie podejrzewałby mnie o stany wewnętrzne, opisane powyżej. Tak przynajmniej stwierdziła moja mama, której wiele lat później zwierzyłam się z moich ówczesnych dziecięcych nastrojów. Bowiem na zewnątrz wydawałam się być normalnym dzieckiem. Nauka przychodziła mi dość łatwo, bardzo szybko uczyłam się, brałam udział w zajęciach pozaszkolnych, konkursach i przedstawieniach, miałam różne zainteresowania, które rozwijałam. A jednak pomimo szkolnych i pozaszkolnych sukcesów, czułam się niedowartościowana i pełna kompleksów.

***

Mijały lata, a ja coraz bardziej zamykałam się w swoim świecie. Czułam się gorsza od  innych ludzi, i zapewne dlatego od nich „uciekałam“. Nie potrafiłam zbudować długotrwałych relacji. Często miałam zmienne nastroje – raz byłam wesoła, a za chwilę pełna smutku i zniechęcenia. Moje stany były niezależne ode mnie i kiedy przychodził „dołek“, nie potrafiłam zapanować nad sobą i załamywałam się.

W pewnym momencie mojego życia stwierdziłam, że ten stan wewnętrzny coraz bardziej mi przeszkadza oraz utrudnia życie i relacje z ludźmi. Szczególnie to się nasiliło, kiedy weszłam w dorosłe życie. Bałam się sama podejmować jakiekolwiek decyzje i byłam osobą bardzo niesamodzielną. Miałam wprawdzie wiele ciekawych pomysłów, ale bałam się podjąć jakieś kroki, żeby je urzeczywistnić. I pewnie dlatego zmarnowałam niejedną dobrą okazję, żeby zrobić coś dobrego i pożytecznego. Stąd w moim życiu były okresy bezczynności, którym towarzyszyło pasmo niepowodzeń i klęsk. Ze  strachu bałam się podjąć inicjatywę – często tylko dlatego, że wymagało to kontaktów z innymi ludźmi, a ja bałam się ich negatywnej reakcji i odmowy czyli po prostu bałam się kolejnego odrzucenia.

W końcu doszłam do wniosku, że z takim charakterem po prostu „przegram” życie. Bardzo pragnęłam jakiejś wewnętrznej przemiany, bo tak naprawdę, to nie chciałam być taką, jaką byłam. Wiedziałam jednak, że sama nie poradzę sobie z moimi problemami.

W chwilach załamania zazwyczaj przypominałam sobie o ojcu, którego obwiniałam za wszelkie nieszczęścia w życiu moim i życiu mojej mamy. Często mówiłam, że wszystko ułożyłoby się inaczej, gdyby był dobrym mężem i ojcem. Poza tym, ciągle nosiłam w sobie poczucie odrzucenia. Czułam, jak bardzo mnie zranił, mówiąc, że nie jestem jego dzieckiem. Myślenie o ojcu powodowało we mnie jeszcze większy ból i złość, a także pogłębiało moją niechęć do niego.

W 2001 roku w jakiejś codziennej gazecie przeczytałam artykuł o Charyzmatycznej Odnowie w Duchu Świętym w Kościele katolickim. Poczułam wtedy wewnętrznie, że powinnam do niej dołączyć. Po jakimś czasie postanowiłam pójść na pierwsze spotkanie modlitewne w pobliskim kościele. Od tego czasu zaczęłam regularnie chodzić na spotkania grupy modlitewnej i dwukrotnie brałam udział w rekolekcjach. Od momentu dołączenia do wspólnoty czułam, że stopniowo coś zaczyna się we mnie zmieniać na lepsze. Jakby jakieś małe promyki światła i nadziei zaczynały rozświetlać ciemność, która była we mnie. Czułam, że Bóg zaczyna leczyć moją chorą duszę.

***

Minęły kolejne lata. Któregoś dnia moja mama słuchała w swoim pokoju programu w Radiu Maryja z udziałem misjonarza, który opowiadał o Bogu i swojej pracy. Ale ja miałam ważne sprawy i nie słuchałam. Po kilku dniach, kiedy weszłam do pokoju mamy, znowu usłyszałam, że w radiu jest powtórka tego samego wywiadu z tym samym misjonarzem. Również i tym razem nie mogłam słuchać, bo miałam coś ważniejszego do zrobienia. Ale widać Panu Bogu zależało na tym, żebym posłuchała tego programu. Minęło bowiem znowu kilka dni i któregoś wieczoru mama przyszła do mojego pokoju z radiem w ręku i zapytała, czy może je u mnie włączyć. Właśnie zaczynała się ta sama audycja, o której wspomniałam wcześniej. Była to kolejna powtórka i jak się potem okazało – ostatnia. Tym razem wysłuchałam programu do samego końca.

Gościem programu był ojciec James Manjackal – charyzmatyczny misjonarz głoszący Ewangelię po całym świecie, bogato obdarowany przez Boga charyzmatami m.in. charyzmatem uzdrawiania. Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś mówił w taki sposób o Jezusie Chrystusie i Jego bezgranicznej Miłości do człowieka. O Jezusie, który żyje, działa, uzdrawia, leczy chore dusze i ciała. Ojciec James opowiadał o świecie duchowym, który dotąd był mi raczej nieznany, chociaż byłam – tak mi się przynajmniej wówczas wydawało- osobą wierzącą. To, co mówił o Jezusie było fantastyczne! Kiedy słuchałam, spontanicznie zrodziło się we mnie głębokie pragnienie zbliżenia się do Boga i bliższego poznania Go. Na koniec audycji ojciec odmówił modlitwę w intencji m.in. tych, którzy słuchali tego programu. Wtedy poczułam się jakoś lepiej, gdyż ta modlitwa napełniła mnie głęboką nadzieją.

Zaraz po programie odnalazłam stronę internetową ojca Jamesa ( www.jmanjackal.net ) i wysłałam mu wiadomość z prośbą o modlitwę w intencji mojego uzdrowienia wewnętrznego.

***

Kilka tygodni później byłam przypadkiem w innej części mojej dzielnicy, żeby coś załatwić. Idąc chodnikiem spojrzałam od niechcenia na tablicę ogłoszeniową i zauważyłam ogłoszenie o rekolekcjach w jednym z kościołów. Ponieważ w tym czasie nie planowałam udziału w rekolekcjach, więc pewnie nie zatrzymałabym się i poszłabym dalej. Ale mój wzrok przykuł jeden szczegół z ogłoszenia, a mianowicie rysunek postaci podobnej do Jezusa. Nie byłoby chyba w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że taki sam rysunek znajdował się na stronie internetowej ojca Jamesa Manjackala.

Przez kilka dni myślałam o tym i doszłam do wniosku, że to chyba dla mnie jakiś znak. Przecież prosiłam ojca Jamesa o modlitwę w mojej intencji! I chociaż nie miałam wcześniej takich planów, postanowiłam wziąć udział w rekolekcjach.

W czasie rekolekcji dowiedziałam się o tym, jak wielki wpływ na życie człowieka mają zranienia z przeszłości. Dlatego człowiek potrzebuje uzdrowienia wewnętrznego. W trakcie wspólnej modlitwy uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem poranioną osobą, a jednocześnie odkryłam, że moje zranienia i stany wewnętrzne mają źródło w okresie mego wczesnego dzieciństwa, a głównie w okresie prenatalnym, kiedy moja mama była w ciąży. Otrzymałam wyraźne światło, że przyczyną moich problemów była postawa mojego ojca, przeżycia mojej mamy w okresie ciąży i wydarzenia tuż po moim urodzeniu. Z tego powodu nie doświadczałam radości życia, ponieważ miałam rany w sobie, nosiłam jarzmo grzechu i winę ojca oraz poczucie odrzucenia. Zdałam sobie sprawę, ze koniecznie potrzebuję uzdrowienia wewnętrznego i zastanawiałam się, co mam zrobić, aby go doświadczyć.

***

Dobry Bóg jak zwykle zatroszczył się o wszystko! Minęło kilka miesięcy i któregoś dnia poczułam w pewnej chwili wewnętrzny impuls, żeby włączyć radio. Zaraz potem usłyszałam informację, że wkrótce do Warszawy przyjeżdża… ojciec James Manjackal (!) Miał tu prowadzić czterodniowe rekolekcje pod nazwą: „W Jego ranach jest nasze uzdrowienie“ i modlić się nad chorymi potrzebującymi uzdrowienia. Od razu wiedziałam, że to jest coś dla mnie. W końcu tak bardzo chciałam zrzucić ten ciężar, który od dawna mnie przytłaczał.

Były to bardzo intensywne rekolekcje, przygotowujące do przyjęcia łaski uzdrowienia wewnętrznego. Codziennie zaczynały się o 9.30 a kończyły o 20.00, a nawet i później. I Bogu dzięki, że zostały zorganizowane właśnie w tym czasie, bo inaczej nie wiem, co byłoby dalej ze mną. Po prostu nie miałam już ani fizycznych, ani psychicznych sił, aby dalej normalnie żyć. Wszystko mnie bolało – dusza i ciało. Pamiętam, jak w pierwszych dniach rekolekcji ludzie śpiewali, śmiali się i klaskali, a ja tylko płakałam. Nie mogłam powstrzymać się od płaczu, kiedy pomyślałam o ojcu i moim życiu.

W czasie rekolekcji ojciec James dużo mówił o zranieniach wewnętrznych, ich przyczynach oraz o potrzebie uzdrowienia wewnętrznego. I wszystko, co mówił, pasowało idealnie do mnie. Mówił też wiele o tym, jak odkryć w sobie źródło i przyczyny zranień oraz otworzyć się na Jezusa, Jego Miłość i uzdrowienie wewnętrzne.

Rekolekcje potraktowałam bardzo poważnie i starałam się dokładnie zastosować do tego, co przekazał ojciec James. W trakcie rekolekcji upewniłam się, że moje zranienia mają źródło zarówno w okresie prenatalnym, jak i w okresie życia zaraz po moim urodzeniu. Upewniłam się, że są one spowodowane postawą mojego ojca.

Ojciec James mówił dużo o potrzebie przebaczenia, bez którego nie ma mowy o uzdrowieniu wewnętrznym lub jakimkolwiek innym uzdrowieniu. A ja czułam wielki żal do ojca! Prosiłam więc Jezusa, aby pomógł mi przebaczyć, bo sama nie byłam w stanie tego uczynić. Dlatego najpierw zrobiłam dokładny rachunek sumienia. Następnie odbyłam długą spowiedź, która polegała głównie na tym, że wyrzucałam z siebie po kolei wszystkie żale, urazy, nienawiść, niepokoje, słabości czyli wszystko, co mnie do tej pory męczyło. Kiedy wyszłam z konfesjonału, czułam, jak gdybym zrzuciła z siebie jakiś wielki ciężar.

Wieczorem tego samego dnia miała miejsce wspólna modlitwa o uzdrowienie. Ojciec James modlił się, prosząc Jezusa o dar uzdrowienia dla każdego z uczestników rekolekcji. Wypowiadając modlitwę przechodził przez wszystkie etapy życia człowieka, począwszy od okresu prenatalnego. Bardzo modliłam się, aby tego wieczoru Jezus Chrystus uleczył również i mnie.

W trakcie modlitwy poczułam, że coś się ze mną dzieje. Trudno to opisać. To było tak, jak gdybym została zanurzona w czymś, co emanuje dobrocią i życzliwością. Poczułam wewnętrzne ciepło. Tak, to była fala wewnętrznego ciepła, która mnie wypełniła całkowicie. Po prostu czułam się tak, jak gdyby ktoś bardzo mnie kochał. Ta Miłość pochylała się nade mną, ogarniała mnie całą i przenikała mnie. W jednej chwili wszystko minęło: żal i niechęć do ojca, uraza, poczucie odrzucenia… Poczułam w sobie błogi spokój, wewnętrzną ciszę i radość, poczułam się odważna, silna i mocna.

To było niesamowite przeżycie i nie da się tego z niczym porównać. Nie potrafię tego opisać. Mogę tylko powiedzieć, że od tamtej chwili wszystko w tym świecie jest dla mnie jedynie namiastką prawdziwego szczęścia. Od tamtej pory nie szukam i nie pragnę już niczego innego, co mogłoby mnie uszczęśliwić. W tej jednej chwili Jezus dał mi wszystko. Dał mi siebie i swoją bezgraniczną Miłość. To mi wystarczy.

I wtedy po raz pierwszy pomyślałam dobrze o moim ojcu! Uświadomiłam sobie, jak bardzo był nieszczęśliwy, żyjąc w zniewoleniu przez grzech. Poczułam, że mu wszystko przebaczyłam. Poczułam też, że w istocie łączy mnie z nim głęboka więź. Więź ojca z córką.

***

Kiedy modlitwa skończyła się, było już bardzo późno. Ojciec James szybko poszedł w kierunku wyjścia, aby udać się na wieczorny spoczynek. Pobiegłam za nim i złapałam go już przy samym wyjściu.

-Ojcze, Jezus mnie uzdrowił!- powiedziałam. A potem dodałam coś, co już od dawna chodziło mi po głowie, a w szczególny sposób umocniło się we mnie tamtego wieczoru:
-Ojcze Jamesie, ja chcę pracować dla Jezusa.
Ojciec James uśmiechnął się szeroko do mnie i powiedział:
-Daj świadectwo!.
A potem, kiedy już odchodził, powtórzył jeszcze raz:
-Daj świadectwo!
I to jest właśnie moje świadectwo.